„Jeszcze się kiedyś spotkamy”… Czy zawsze można dotrzymać takiej obietnicy?
Moje refleksje po lekturze książki Magdaleny Witkiewicz pt. „Jeszcze się kiedyś spotkamy”
II wojna światowa, Wasze miasto i Wy – wyobraźcie sobie taki scenariusz… Słychać samoloty przelatujące nad głowami. Sąsiedzi kryją się w piwnicy. Po ulicach jeżdżą czołgi… Kiedy czytałam książkę Magdaleny Witkiewicz „Jeszcze się kiedyś spotkamy”, czułam, jakbym właśnie znalazła się w samym środku działań wojennych w Grudziądzu – moim rodzinnym mieście.
Mam taki folder ze zdjęciami dawnego Grudziądza, do którego czasami zaglądam, wyobrażając sobie ludzi, którzy kiedyś spacerowali po grudziądzkich chodnikach. Mam oprawione w złotą ramę jedno ze zdjęć, na którym młoda kobieta w kapeluszu idzie w kierunku kościoła pw. św. Franciszka Ksawerego przy ul. Kościelnej 9, mijając po prawej stronie budynki przy ulicy Starorynkowej. Wiele razy rozmyślałam o tym, kim była ta dziewczyna, dokąd szła, jakie miała marzenia… Książka Magdaleny Witkiewicz była dla mnie wędrówką w głąb tego zdjęcia, pozwoliła mi choć na moment przenieść się do chwili uwiecznionej na fotografii. Mieszkając w Grudziądzu, codziennie kroczę po miejscach, w których bohaterowie książki przeżywali ważne chwile swojego życia. Moje serce zdecydowanie mocniej zabiło, gdy Adela i Franciszek brali ślub w kościele w Tarpnie, w którym ochrzczone były moje dzieci.
Ogromne wzruszenie ściskało mi gardło za każdym razem, gdy na kartach książki pojawiał się zakład Ventzkiego, (czyli Agromet-Unia Fabryka Maszyn Rolniczych), tak mocno związany z historią moich Ukochanych Rodziców. Bardzo poruszyła mnie scena dotycząca wspomnień Franciszka, w której odzyskuje on pamięć utraconą w wyniku urazu głowy: „Pamiętał Grudziądz, księgarnię na rogu ulic […] Nie potrafił sobie przypomnieć ich nazwy, kiedyś często tam chodził. W czasie wojny pracował w fabryce i naprawiał maszyny. Jeździł tam tramwajem. Jedynką. Rzeka, nad którą spacerował, nazywała się Wisła”. Podświadomość podsuwała mu obrazy z miejsca, które kochał i w którym kochał. Wiele ulic miało w czasie wojny zupełnie inne nazwy jak chociażby ówczesna Hitler Strasse – dziś Legionów, gdzie w pięknej kamienicy z windą jedyną taką w Grudziądzu (podobno najstarszą w Europie!) mieszkał bohater książki – Joachim.
Akcja rozgrywa się także między innymi na ul. Paderewskiego, ul. Fortecznej, ul. Jagiellończyka. Natomiast losy głównych bohaterów poznajemy w momencie, gdy wychodzą z kina Gryf, które zostało wybudowane w 1929 roku w okazałym budynku mieszkalnym przy placu 23 Stycznia nr 17, w którym to budynku mieściła się również redakcja „Dziennika Grudziądzkiego”. Kino zostało niestety spalone w czasie działań wojennych w 1945 roku.
Magdalena Witkiewicz już na początku powieści prezentuje nam teorię epigenetyki, która wydaje się być punktem wyjścia do tego, jak toczą się losy bohaterów żyjących w naszych czasach. Autorka przekonuje nas, że losy Justyny są mocno uzależnione od decyzji, jakie podejmowała w przeszłości jej babcia. Ja jednak uważam, że nasza przyszłość nie zależy od tego, jak swoje życie przeżyli nasi przodkowie, a teoria epigenetyki (inaczej transgeneracyjna) może być wręcz używana jako wymówka, aby nic ze swoim życiem nie zrobić, skoro mój los i tak jest z góry określony. To z kolei może prowadzić do stagnacji i utkwienia w życiu, z którym wiecznie się szarpiemy i którego nie lubimy.
Wierzę w to, że przeszłość oddziałuje na naszą teraźniejszość, ponieważ to, w jakiej rodzinie się wychowaliśmy, ma wpływ na to, jakie wyznajemy wartości, jak patrzymy na świat i co jest dla nas ważne. Jest to jednak wpływ pośredni. Ludzie wciąż weryfikują zasadność wartości i wzorców zachowań, w których wzrastali, poddają swoje działania refleksji, zastanawiają się nad słusznością podjętych decyzji, analizują. Dlatego uważam, że los przodków nie determinuje naszej przyszłości, ponieważ to my, a nie nasi dziadkowie, decydujemy o tym, jak będziemy żyć.
Chociaż teoria transgeneracyjna mnie nie przekonała, to fabuła powieści Magdaleny Witkiewicz zdecydowanie mnie oczarowała i zapewniła rollercoaster emocji. Autorka niejednokrotnie przypomina nam, jak ważne są relacje z drugim człowiekiem oraz jak istotne jest odnajdywanie szczęścia w zwykłej codzienności. Prezentując trudne losy bohaterów, Magdalena Witkiewicz uczy nas, aby każdego dnia w pełni doceniać to, co mamy. Ludzie, którym wojna zabrała tak wiele, potrafili celebrować każdą wspólną chwilę, cieszyli się z drobnych rzeczy. Myślę, że my, współcześni, zbyt wiele spraw bierzemy za pewnik, za coś, co nam się należy i zostanie z nami na zawsze. A tak nie jest: każdego dnia ktoś coś lub kogoś traci, czyjś świat się kończy. Doceńmy tych, którzy są obok nas, cieszmy się ze spaceru w promieniach słońca, degustujmy pyszną kawę, zamiast pić ją w pośpiechu, parząc sobie usta albo gdy już jest zimna… Życie mija szybko i nie jesteśmy w stanie go zatrzymać; i choć to banał, często dopiero na jego progu odkrywamy z żalem, że jedynym pewnikiem jest śmierć. Nie żyjmy więc tak, jakby jej nie było, ale celebrujmy życie właśnie przez wzgląd na nią. Ludzie czasów wojny zdawali sobie sprawę z kruchości życia i ulotności chwil, przez co żyli intensywniej, a ich uczucia były bardziej gorące. My tak wiele spraw odkładamy na później. I o ile odłożone pranie nam nie ucieknie, i żadne cierpienie z tego nie wyniknie, o tyle odkładanie na później uczuć i słów takich jak: „kocham Cię”, „cieszę się, że jesteś obok” czy „przepraszam” może być bardzo ryzykowne – nie tylko w czasie wojny… Trzeba żyć prawdziwie tu i teraz, a nie w bliżej nieokreślonej przyszłości. Justyna, jedna z bohaterek książki, trafnie podsumowuje te myśli słowami: „[…] wciąż czekałam na szczęście. Czy szczęście przyszło wtedy, gdy na nie czekałam? Nie. Przestałam czekać? Tak, teraz nie czekam. Jedynie na autobus. […] Czasem czekam na dzieci z obiadem czy nowy odcinek serialu. Ale nie czekam, aż ktoś coś zrobi. Sama jasno komunikuję, czego oczekuję. I często to dostaję. A jak nie dostaję? Nie mam o to żalu”, „Nie warto chować swojego życia za szkło i czekać na lepsze okazje, by z niego korzystać [jak odświętne filiżanki z porcelany]. Trzeba chłonąć każdy dzień i się nim cieszyć. Rano być wdzięcznym za to, że się obudziliśmy, a wieczorem dziękować za to, że mamy zapisaną kolejną kartkę z kalendarza naszego życia”. To od nas zależy, co zrobimy z naszym życiem, jakie podejmiemy decyzje i czy ocenimy, że szklanka jest do połowy pełna, czy jednak w połowie pusta.
Czytając książkę „Jeszcze się kiedyś spotkamy”, bardzo poruszyła mnie taka oczywistość faktu, że człowiek potrafi znieść naprawdę bardzo wiele, zaadaptować się do najtrudniejszych warunków i nawet w obliczu śmierci, zła i niepewności ocalić swoje człowieczeństwo. Przytoczę cytat, który tak mocno zwizualizowałam sobie w wyobraźni, iż miałam wrażenie, że to ja jestem tą bohaterką książki, która dzierga na drutach wełniane skarpety, słysząc w oddali wybuchy: „Joachim, ja siedzę i robię te skarpety, a potem zanoszę je, by wysłano na front. Ale wiesz, ja nawet nie jestem pewna, czy one przypadną Polakom, Niemcom czy takim jak my. I chyba nie ma to dla mnie żadnej różnicy. Po prostu chcę, by ktoś na tej wojnie pomyślał o mnie z wdzięcznością, chcę, by komuś dzięki mnie było ciepło. Nieważne, kto będzie je nosił. Robiąc je, czuję się potrzebna”. Wojna to taki okropny czas, gdy cierpią wszyscy przez chore ambicje i mylne przekonania nielicznych. Adela w pewnym momencie mówi do swojego przyjaciela: „Zobacz, Janek, jakie to są dziwne czasy. Najpierw byliśmy gnębieni jako Polacy przez Niemców. Potem wpisano nas na folkslistę. Dla Niemców byliśmy zbyt mało niemieccy, a dla Polaków staliśmy się zdrajcami. Teraz, gdy już wszystko ucichło, dla czerwonoarmistów jesteśmy bardzo prawdziwymi Niemcami i trzeba nas zniszczyć. Czy nieważne jest to jakimi jesteśmy ludźmi? Staramy się żyć dobrze, w zgodzie ze wszystkimi. Nikomu nie robimy krzywdy, a ciągle ktoś ma do nas o coś pretensje. Dokąd ten świat zmierza?”.
Kończąc, odniosę się do pytania, które postawiłam na początku. Myślę, że bardzo ciężko jest dotrzymać obietnicy brzmiącej „jeszcze się kiedyś spotkamy”. Jej ciężar – zwłaszcza w obliczu wojny, gdy tak naprawdę każdy dzień może być tym ostatnim – jest bardzo trudny do uniesienia. Czy mamy wystarczającą moc, aby coś takiego zagwarantować? Zarówno spełnienie obietnicy, jak i jej niedotrzymanie niosą ze sobą bagaż nie zawsze pożądanych konsekwencji, których bohaterowie powieści również nie uniknęli. A może jest tak, że obietnica „jeszcze się kiedyś spotkamy” daje nadzieję, a dzięki temu siłę, aby walczyć o każdy kolejny dzień i nigdy się nie poddawać? Może te słowa wyzwalają ogromną wolę życia, a dzięki temu je ratują?
Książka Magdaleny Witkiewicz była dla mnie sentymentalną wyprawą w głąb uczuć. Jest to wielowątkowa powieść zachęcająca do refleksji nad własnym życiem. Możecie być pewni, że uronicie niejedną łzę – ja ryczałam, chociaż nigdy wcześniej podczas lektury mi się to nie zdarzyło… Miłego czytania!