
Zbliżają się święta. Jest to czas spotkań rodzinnych, a więc jednocześnie okres dłuższego przesiadywania przy stole. Na nim zaś – wiadomo – będą królowały różne potrawy, tak tradycyjne, jak i bardziej współczesne. W ostatnich latach pojawia się jadło również z innych krajów. Cóż, globalizacja objęła i naszą sferę kulinarną.
Tradycyjne potrawy są nierozerwalnie związane z historią każdego narodu. U nas „bożonarodzeniowo” króluje bigos, flaczki, golonka, pierogi z kapustą i grzybami, gołąbki, kotlet schabowy oraz mielony, mięsna galareta, pieczyste, w tym kaczka lub gęś z jabłkami i śliwkami. Już mi ślinka cieknie przy samym pisaniu…
Zupy też są, oczywiście, w świątecznym menu: rosół, kapuśniak, krupnik, barszcz czerwony z uszkami, pomidorowa, ogórkowa, grzybowa… Szczególnie trzeba wyróżnić żur (żurek), który jest najstarszą polską zupą, znaną już w XIII wieku.
Do wyboru, do koloru; w każdej rodzinie są ulubione potrawy, które MUSZĄ BYĆ na świątecznym stole. Jest też jedna, która chyba prawie wyłącznie jest podawana w nadchodzące, grudniowe święta: karp smażony na patelni z zasmażanymi plasterkami ziemniaków. Może nie we wszystkich domach, ale ja nie wyobrażam sobie braku tego dania.
Po ucztowaniu na stół wnoszone są słodkie smakołyki, na które tęsknie czekają nasze dzieci, a i dorośli nie odmawiają sobie przyjemności ich spożywania: sernik, makowiec, jabłecznik, piernik, babki o różnych smakach. Rozkosz dla oczu, a zwłaszcza podniebienia.
Oczywiście, oprócz tych potraw, przyrządzanych w całej Polsce, są również regionalne, ale o nich niech wypowiadają się znawcy kuchni.
U nas pałaszujemy potrawy, które są… dziwne dla obcokrajowców. Podobnie i nas zaskakują ich dania. Lata temu kolega znalazł się w środkowej Azji. Gościnny gospodarz usadził go na poduszkach i poczęstował herbatą. Kolega upił z miseczki i… nie wiedział, co zrobić z zawartością zatrzymaną w buzi. Wreszcie przełknął i z wysiłkiem dokończył picia. Uśmiechnął się i pokiwał głową. Dobrze zrobił, gdyż odmowa wypicia tej herbaty obraziłaby gościnny dom. Gospodarz chętnie udzielił odpowiedzi na zadane pytanie „jak u was ją przyrządzacie?”: „Zielone listki herbaty, wrzątek, dodajemy sól i grudkę łoju”. Rozkosz w podniebieniu!
Sam, dawno temu, przeżyłem podobną przygodę. Byliśmy na wczasach w Polsce; przebywało tam węgierskie małżeństwo, z którym się zaprzyjaźniliśmy. Postanowili poczęstować nas tradycyjną, węgierską zupą…
Po latach napisałem o tym opowiadanko. Wystarczy fragmencik:
„ – O, a ja zwać was chacieła. Uże sup gatow. – Koti na nasz widok uśmiechnęła się szeroko. Szkolny, łamany język rosyjski pozwalał nam rozmawiać ze sobą.
– A kakoj to sup? – Pociągnąłem z lubością organem powonienia. Zapach całkiem, całkiem. Tylko podobno Węgrzy mocno doprawiają. – Nie sliszkom ostryj?
– A szto ty, Zdis. Slegka. – Ferko zaprzeczająco pokręcił głową. – Sawsiem slegka. Sup charoszij, tradicjonnyj wengierskij sup.
– No to co, siadamy. – Zatarłem dłonie i spocząłem na krześle. – Zapach całkiem, całkiem. Porządnie zgłodniałem. Te kiełbaski z ogniska tylko pobudziły mój apetyt.
Katalin przyniosła wazę i zaczęła nam nalewać gęstą, gorącą zupę. Zobaczyłem w niej kawałki mięsa, cebuli, czerwonej papryki, ziemniaki i coś jeszcze.
– Kati, kak po waszemu etoj sup? Kak nazywajetsia?
– Gujaszlewesz.
– Kak?
– G u j a sz l e w e sz – przeliterowała. – Kratko „gujasz”, kak u nas nazywajetsia pastucha. Bo eto ich tradicjonnyj sup. Prijatnowo appetita, mai darogije.
Zapach drażnił nozdrza. Pierwszy zanurzyłem łyżkę w zupie, wziąłem ją do ust i przełkną…ołem! Oczy mało mi z orbit nie wyskoczyły. Nie mogłem chwycić oddechu ani zamknąć buzi. Piecze! Pali! Ogień piekielny w środku!
Wyskoczyłem z krzesła jak z procy, mało stołu nie przewracając.
– Woo… wody – wydusiłem wreszcie z siebie.
Oż wy! To ma być ta węgierska „wcale nieostra zupa”?! To jaka jest ostra?! Chyba Feri czuł pismo nosem, gdyż już czekał z wodą, ale gęba śmiała mu się od ucha do ucha. A niech was kule armatnie biją!”
* * *
Tak że – przedświątecznie życzę czytelnikom spokojnego ucztowania, ale z rozwagą i bez obżarstwa.
…a od stycznia pewnie zaczną się solenne obietnice diety, składane wobec samego siebie, aby wrócić do normalnej wagi…
Zbliżają się święta. Jest to czas spotkań rodzinnych, a więc jednocześnie okres dłuższego przesiadywania przy stole. Na nim zaś – wiadomo – będą królowały różne potrawy, tak tradycyjne, jak i bardziej współczesne. W ostatnich latach pojawia się jadło również z innych krajów. Cóż, globalizacja objęła i naszą sferę kulinarną.
Tradycyjne potrawy są nierozerwalnie związane z historią każdego narodu. U nas „bożonarodzeniowo” króluje bigos, flaczki, golonka, pierogi z kapustą i grzybami, gołąbki, kotlet schabowy oraz mielony, mięsna galareta, pieczyste, w tym kaczka lub gęś z jabłkami i śliwkami. Już mi ślinka cieknie przy samym pisaniu…
Zupy też są, oczywiście, w świątecznym menu: rosół, kapuśniak, krupnik, barszcz czerwony z uszkami, pomidorowa, ogórkowa, grzybowa… Szczególnie trzeba wyróżnić żur (żurek), który jest najstarszą polską zupą, znaną już w XIII wieku.
Do wyboru, do koloru; w każdej rodzinie są ulubione potrawy, które MUSZĄ BYĆ na świątecznym stole. Jest też jedna, która chyba prawie wyłącznie jest podawana w nadchodzące, grudniowe święta: karp smażony na patelni z zasmażanymi plasterkami ziemniaków. Może nie we wszystkich domach, ale ja nie wyobrażam sobie braku tego dania.
Po ucztowaniu na stół wnoszone są słodkie smakołyki, na które tęsknie czekają nasze dzieci, a i dorośli nie odmawiają sobie przyjemności ich spożywania: sernik, makowiec, jabłecznik, piernik, babki o różnych smakach. Rozkosz dla oczu, a zwłaszcza podniebienia.
Oczywiście, oprócz tych potraw, przyrządzanych w całej Polsce, są również regionalne, ale o nich niech wypowiadają się znawcy kuchni.
U nas pałaszujemy potrawy, które są… dziwne dla obcokrajowców. Podobnie i nas zaskakują ich dania. Lata temu kolega znalazł się w środkowej Azji. Gościnny gospodarz usadził go na poduszkach i poczęstował herbatą. Kolega upił z miseczki i… nie wiedział, co zrobić z zawartością zatrzymaną w buzi. Wreszcie przełknął i z wysiłkiem dokończył picia. Uśmiechnął się i pokiwał głową. Dobrze zrobił, gdyż odmowa wypicia tej herbaty obraziłaby gościnny dom. Gospodarz chętnie udzielił odpowiedzi na zadane pytanie „jak u was ją przyrządzacie?”: „Zielone listki herbaty, wrzątek, dodajemy sól i grudkę łoju”. Rozkosz w podniebieniu!
Sam, dawno temu, przeżyłem podobną przygodę. Byliśmy na wczasach w Polsce; przebywało tam węgierskie małżeństwo, z którym się zaprzyjaźniliśmy. Postanowili poczęstować nas tradycyjną, węgierską zupą…
Po latach napisałem o tym opowiadanko. Wystarczy fragmencik:
„ – O, a ja zwać was chacieła. Uże sup gatow. – Koti na nasz widok uśmiechnęła się szeroko. Szkolny, łamany język rosyjski pozwalał nam rozmawiać ze sobą.
– A kakoj to sup? – Pociągnąłem z lubością organem powonienia. Zapach całkiem, całkiem. Tylko podobno Węgrzy mocno doprawiają. – Nie sliszkom ostryj?
– A szto ty, Zdis. Slegka. – Ferko zaprzeczająco pokręcił głową. – Sawsiem slegka. Sup charoszij, tradicjonnyj wengierskij sup.
– No to co, siadamy. – Zatarłem dłonie i spocząłem na krześle. – Zapach całkiem, całkiem. Porządnie zgłodniałem. Te kiełbaski z ogniska tylko pobudziły mój apetyt.
Katalin przyniosła wazę i zaczęła nam nalewać gęstą, gorącą zupę. Zobaczyłem w niej kawałki mięsa, cebuli, czerwonej papryki, ziemniaki i coś jeszcze.
– Kati, kak po waszemu etoj sup? Kak nazywajetsia?
– Gujaszlewesz.
– Kak?
– G u j a sz l e w e sz – przeliterowała. – Kratko „gujasz”, kak u nas nazywajetsia pastucha. Bo eto ich tradicjonnyj sup. Prijatnowo appetita, mai darogije.
Zapach drażnił nozdrza. Pierwszy zanurzyłem łyżkę w zupie, wziąłem ją do ust i przełkną…ołem! Oczy mało mi z orbit nie wyskoczyły. Nie mogłem chwycić oddechu ani zamknąć buzi. Piecze! Pali! Ogień piekielny w środku!
Wyskoczyłem z krzesła jak z procy, mało stołu nie przewracając.
– Woo… wody – wydusiłem wreszcie z siebie.
Oż wy! To ma być ta węgierska „wcale nieostra zupa”?! To jaka jest ostra?! Chyba Feri czuł pismo nosem, gdyż już czekał z wodą, ale gęba śmiała mu się od ucha do ucha. A niech was kule armatnie biją!”
* * *
Tak że – przedświątecznie życzę czytelnikom spokojnego ucztowania, ale z rozwagą i bez obżarstwa.
…a od stycznia pewnie zaczną się solenne obietnice diety, składane wobec samego siebie, aby wrócić do normalnej wagi…