Listopad to najbardziej depresyjny miesiąc w roku. Przez krótkie dni i ciągły brak słońca, dopada nas zmęczenie, brak nastroju i energii. Nic nam się nie chce.
Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, bo są osoby, które lubią taką jesień. Nasze ulubione powiedzenie to „oby do wiosny”, jednak zanim wiosna nadejdzie będzie jeszcze zima. I tu mam wielką nadzieję, że w tym roku będzie to prawdziwa zima ze śniegiem i sporym mrozem. Uwielbiam fotografie przepełnione dziećmi zjeżdżającymi na sankach. W latach 80-tych śniegu i mrozu było pod dostatkiem. Pamiętam ferie w śniegu po kolana, gdzie mokre rzeczy ogrzewałam na klatce schodowej przy kaloryferze, zanim wróciłam do domu. Ale zanim ten śnieg nadejdzie, to jesień jeszcze trwa. Jednak szkoda czasu na siedzenie w fotelu. Czas tak szybko przemija, że warto wyjść nawet w jesienną i wietrzną pogodę, choćby na krótki spacer. Lubię dużo chodzić i nie ma dla mnie znaczenia, czy jest zimno czy ciepło. Trzeba korzystać. W sobotę wybrałam się, jak ja to mówię, „w teren”. Zapowiadali słoneczny dzień, więc spakowałam plecak, a w nim najpotrzebniejsze rzeczy: aparat fotograficzny, lornetkę, grube rękawiczki, dodatkową czapkę, ogrzewacze, kanapki i ruszyłam nad jezioro Rządz. Tam zawsze się coś dzieje. Jednak moim głównym celem było sprawdzenie, czy zimorodek nadal mieszka nad jeziorem i czy przyleciały już ptaszki raniuszki. Raniuszki to białe, puchate kuleczki, które razem z sikorkami jesienią i zimą tworzą u nas niezłą bandę. Hałasują wówczas niesamowicie i słychać je z dużej odległości. Nie sposób ich nie zauważyć.
Na polach odpoczywają czaple, wylegują się sarny. Środek pola to idealne i bezpieczne miejsce, z którego widać zbliżającego się ewentualnego wroga.
Kręcę się przy przepompowni, zimny wiatr ochładza organizm, ale mam w rękawiczkach ogrzewacze kieszonkowe, które choć trochę dają ciepła. Jednak cały chłód mija, gdy nagle słyszę głośne „piii” i jest … leci błękitna strzała. Raz pod czerpakiem, a raz nas czerpakiem. Niesamowicie szybki klejnot – zimorodek. Nie znam tu jego czatowni więc tylko śledzę wzrokiem gdzie i w którą stronę leci. Woda w niektórych miejscach była zamarznięta,więc tego dnia dużo kręcił się nad trzcinami, ale tam niestety nie dałam rady wejść. No nic…pozostaje tylko wsłuchać się w jego piski: „uwagaaaaa lecę!!”. No dobra…jeden cel osiągnięty – zimorodek nadal tu mieszka. To teraz szukamy raniuszka. Jednak mój wzrok przykuła dumnie stojąca na jedej nodze czapla siwa. Stała na przewróconym konarze drzewa. To chyba jest jej stała miejscówka, bezpieczna, gdzie człowiek nie ma dostępu. Pozwoliła zrobić sobie kilka ujęć, po czym gdy zobaczyła jak przeciskam się przez suche krzaki, aby być bliżej, odleciała. No cóż…i tak czasem bywa. Wycofałam się z tych suchych, łamiacych się krzaków, z przyczepionymi do kurtki suchymi „rzepami”. No przecież nikt mi tam nie kazał wchodzić! Ale co tam… nie ma tego złego …bo nagle usłyszałam jak banda malutkich kuleczek atakuje pobliskie drzewo. Są!!!!!!!! To raniuszki z sikorkami latają wokół drzewa. Ależ byłam szczęśliwa!!! Kilka ujeć udało się zrobić, jednak nie jestem z nich zbyt zadowolona. Ale to nie jest najważniejsze. To co najcenniejsze, pozostaje w sercu. No i mogłam ze spokojem przysiąść nad brzegiem jeziora i zjeść wreszcie śniadanie (bułki). Czyli wyprawa udana … zimorodek potwierdził swoją obecność, a raniuszki są już w naszym rejonie i buszują wspólnie z sikorkami. Spełniona wracam do domu. Kocham takie wyprawy, bo to potwierdza,że przyroda jest niesamowita a zdjęcia to tylko „skromny” dodatek, bo to co najcenniejsze pozostaje w naszych sercach i wspomnieniach. Żaden najlepszy kadr nie odda tych emocji , które towarzyszą nam podczas obcowania z przyrodą.
Zapraszam Was do krótkiej fotorelacji z mojej „wyprawy. Polecam takie spacery na łonie natury, bo przyroda sprawia, że stajemy się wrażliwsi na otaczający nas świat. Oczywiście oprócz „zimka” i raniuszka spotkałam kwiczoły, kormorany, sikorki, dzwońce, sójki, nurogęś i dzikie gęsi. Za jakiś czas znów tam wrócę …