JANOSIKI
(…)
W tym samym czasie zmieniło się też w rodzinie – jednostka wojskowa ojca, Brygada Artylerii Ciężkiej, została wraz z rodzinami kadry zawodowej przeniesiona do innego miasta (1). Na ich miejsce do koszar przeniesiono inną jednostkę, która poprzednio stacjonowała gdzieś w zielonym garnizonie, obok małej wioski zagubionej w puszczy.
Ponieważ rodziciel już dawno wysłużył lata służby, zdecydował się przejść na emeryturę, aby uniknąć kolejnej przeprowadzki. Podobnie postąpiło kilku innych sąsiadów z dwóch bloków wojskowych. Jednak w kilkudziesięciu mieszkaniach pojawili się nowi gospodarze, wraz z połowicami oraz wrzeszczącym przychówkiem i podrostkami. Zaburzyło to chwilowo ustalony od lat rytm popołudnia i przerwało znajomości podwórkowe. Życie nie znosi jednak próżni, po kilku miesiącach wszystko wróciło na normalne tory. Ale nie w pierwszym miesiącu. Dotychczasowi a dawno zasiedzeni mieszkańcy oraz nowo przybyli musieli podocierać swoje zwyczaje. Cóż, chociaż przybysze nie przyjechali z innego kraju, czasem nabyte nawyki są różne…
Na drugi dzień po przyjeździe „osiedleńców” pałaszowałem z apetytem śniadanie, ciesząc się z narastającego upału i bezchmurnego nieba. Miałem przed sobą cały dzień na plaży i godziny pływania! To był dodatkowy plusik ze zmiany pracy – należny mi urlop. Ojciec, świeżo upieczony emeryt, towarzyszył mi w porannym posiłku. Kończyliśmy już posiłek, kiedy wróciła mama ze sklepiku, mieszczącego się w naszym domu. „Wróciła” to bardzo delikatne określenie. Wpadła do mieszkania jak gorąca kula harmatnia – to określenie było dużo bliższe prawdy.
– No wiecie co, no wiecie… – Postawiła torbę z zakupami na podłodze i chwytała oddech głęboko otwartymi ustami. Nie wyglądała na zmachaną biegiem, tylko podekscytowaną. – No wiecie… – jeszcze raz powtórzyła. – Wiecie co…
– No powiedz wreszcie co, Gieniu. – Ojciec przestał jeść. Był konkretny i po wojskowemu nie lubił niedookreślonych monologów. – Co się stało?
– Jak to, co? No mówię przecież…
– Mamuś, na razie nic nie powiedziałaś, oprócz: „no wiecie co” – poparłem ojca.
– Jak to? No mówię przecież, no wiecie co… – Przerwała, klepnęła się w czoło i zaśmiała.
To był dobry objaw. „Aha, czyli „no wiecie” nie oznaczało nic złego” – odetchnąłem z ulgą.
– No, byłam przecież w sklepie. Przecież trzeba coś kupić do jedzenia, bo was, głodomorów, nie mogę nakarmić.
Ojciec wzniósł wzrok ku niebu, ale powstrzymał się i spokojnie dopowiedział:
– Gieniu, wiemy, co się kupuje w spożywczym. Ale co się stało?
– No bo popatrzcie. Stoimy sobie w kilka spokojnie w kolejce, Domżalska pierwsza kupuje, a tu wchodzą jakieś nowe. Wchodzą i się pchają do przodu. Przed Domżalską! No to im dałyśmy do wiwatu! A one wielce zdziwione i obrażone, że jak to, że one są panie oficerowe, że u nich tam to zawsze tak na wsi w sklepie było, że miały pierwszeństwo przed miejscowymi. Ale sobie wymyśliły, że tu też tak będzie! No to jeszcze raz dostały.
Usiadła przy stole i dokończyła, ale już z wesołymi błyskami w oczach:
– I któraś z naszych krzyknęła: „O, Janosiki przyjechali!” No to i Janosikami są!
Aż się zakrztusiłem, wyobrażając sobie scenkę, która przed chwilą rozegrała się w sklepie. Tata też zabulgotał, jakby klucha utkwiła mu w gardle, odchrząknął jednak i skomentował:
– Janosiki, powiadasz? Ha, ha, dobre. Janosiki!
Można urzędowo wiele zmienić, narzucić. Jednak miejscowych przezwań i określeń nikt nie zwalczy przepisem. „Janosiki przyjechali!” – to zawołanie rozeszło się jak błyskawica po okolicy, a potem i w mieście. Od tej pory tubylec mógł nie udzielić informacji, jeżeli przyjezdny pytał o jednostkę, podając jej formalną nazwę. Jednak zapytanie: „Gdzie są Janosiki?” skutkowało i skutkuje do dzisiaj otrzymaniem konkretnych wskazówek.
—
(1) w roku 1974
————-