Sierpień. Miesiąc pielgrzymek. Pątnicy z całej Polski szlakami ruszają na Jasną Górę. Dla mnie, Grudziądzanina, jest to okres, w którym z nostalgią wspominam swój udział w pierwszej pieszej pielgrzymce wyruszającej z mojego miasta, która maszerowała trzydzieści sześć lat temu, w sierpniu 1989 roku.
Po podjęciu decyzji o przyłączeniu się, udałem się do kościoła i zostałem zapisany do Grupy XIII/4 parafii Św. Ducha. Otrzymanie legitymacji uczestnictwa równało się z rozpoczęciem przygotowań do wyprawy. Nastał okres zbierania tylko niezbędnych w podróży rzeczy, takich jak konserwy, odzież i przybory toaletowe. Drugiego sierpnia po porannej mszy świętej odprawionej w kościele pod wezwaniem Świętego Mikołaja ruszyłem z grupą pielgrzymów, zabierając ze sobą dwie siostrzenice i siostrzeńca. Chociaż do przejścia mieliśmy prawie czterysta kilometrów, to pełni entuzjazmu i zapału wczesnym rankiem wyruszyliśmy wybrukowanymi ulicami, śpiewając pieśni pielgrzymkowe, niosąc proporce i, co najważniejsze, baner z ogromnymi literami ułożonymi w słowo „GRUDZIĄDZ”. Mijający nas Grudziądzanie, spieszący do pracy bądź innych zajęć, przyjaźnie machali nam, życząc szczęśliwej drogi.
„GRUDZIĄDZ” – ten napis towarzyszący nam przez całą trasę to nasza ogromna duma. Wizytówka. Ja niosłem małą chorągiewkę, również z napisem „Grudziądz”. Rozwijałem ją tylko, gdy mijaliśmy wsie i osiedla, gdyż wykonana z papieru mogła się uszkodzić. Chciałem ją donieść na Jasną Górę w stanie nienaruszonym, by nie powtórzyć losu Jaśka z jego złotym rogiem. I udało się. Chorągiewka pozostała utknięta w klombie na błoniach pod klasztorem jasnogórskim. Niech przypomina pielgrzymom, że i Grudziądz szturmuje Jasną Górę.
Atmosfera od początku była niesamowita. Wszyscy uczestnicy pielgrzymki zwracali się do siebie tylko „siostro” i „bracie”. Imion nie używaliśmy. Ekscytację odczuwałem wielką, ale miałem także wiele obaw. Czy dam radę? Czy moje nogi wytrzymają? Pogoda jednak dopisała i tak pierwszego dnia dotarliśmy szczęśliwie na pierwszy postój u miejscowego gospodarza, a po nocy spędzonej w stodole i porannej modlitwie czekał nas wymarsz w dalszą przygodę. W pobliżu Torunia złapała nas tak ogromna ulewa, że w moment przemokłem do szpiku kości. Zmieniająca się pogoda odzwierciedlała mój i innych pielgrzymów stan ducha – znak nadchodzących pierwszych wahań i załamań.
Po drugiej przespanej nocy podeszła do mnie moja siostrzenica.
– Wujek, wracam do domu. Całe stopy mam w bąblach. Nie pójdę dalej!
– Zaciśnij zęby. Powtarzaj „jestem dzielna, dam radę”. Pokonałaś już taki kawał, żal teraz zawracać.
Przebiłem igłą bąble na jej stopach, okleiłem plastrami i wtedy ruszyła dalej. Później powiedziała mi, że dzięki mojej namowie i mantrze dotarła do celu – przecież zależało jej na przejściu całej trasy w tej pielgrzymce! A trzeba wspomnieć, że to nie jedyny odosobniony przypadek. Ja także miałem swoje słabości, które w sobie dusiłem i starałem się o nich nie myśleć, chociaż różnie bywało. Były ciężkie chwile, ale atmosfera, jaką tworzyliśmy my, Grudziądzanie, zawsze otulała mnie pocieszeniem i otuchą. Nasza grupa zżyła się z sobą i wszyscy pomagali sobie nawzajem w przezwyciężeniu trudności w wędrówce do celu.
Tak jak duże było nasze tempo marszu, tak samo wiele było modlitw i śpiewu. Największą dumą napawało nas to, że gdy zbliżaliśmy się do zabudowań wsi głośno śpiewając, dzieci biegły w głąb podwórek, wołając „Mamo! Tato! Grudziądz idzie!”. Oj, wtedy naprawdę dawaliśmy z siebie wszystko, aż do ochrypnięcia. Niech wszyscy widzą i słyszą, że to Grudziądz idzie w rytm melodii, a mieliśmy do tego powody. Wszak tego roku upadł w Polsce komunizm, co i Grudziądzanie mocno przeżywali i co dodawało nam skrzydeł. Radość nas wręcz rozsadzała. A gdybyśmy jeszcze wiedzieli, że tego roku runie także mur berliński… Ciężko sobie wyobrazić taki nadmiar emocji. Trudy, poty i znoje wędrówki zostawiałem za sobą na postojach w mijanych wioskach. Mimo że my, Grudziądzanie, polegaliśmy przede wszystkim na własnym zaopatrzeniu i nasza logistyka świetnie funkcjonowała, to również byliśmy dogłębnie wzruszeni dobroczynnością mijanej ludności. Każdego dnia w porze obiadowej zatrzymywaliśmy się w umówionym punkcie danej wsi, gdzie na łące już czekał na nas gorący posiłek składający się z zupy, mięs i pieczywa. Specjalnie dla pątników wystawiano też na skrzynkach i stolikach picie, owoce, pieczywo. To wszystko tylko dzięki życzliwości ludzi z danej wsi. Własnym wkładem i siłami starali się nas ugościć jak najlepiej, jak najobfitszym poczęstunkiem, że zawsze po posileniu się sporo jeszcze zostało. Na kwaterach przydzielanych nam do spania Panie gospodynie dodatkowo częstowały kawą zbożową i mlekiem. Jednym słowem wszędzie nas mile witano i częstowano, czym chata bogata, gość w dom bóg w dom.
Na tych postojach, mieszkańcy wsi schodzili się, zadając mnóstwo pytań. Jak długo już idziemy? Skąd jesteśmy? Z dumą odpowiadaliśmy, że z Grudziądza. Gospodarzy interesowało nasze miasto. Wielu nie wiedziało, gdzie jest umiejscowione na mapie, więc im tłumaczyliśmy; ale i znalazła się spora grupa, która słyszała o takich zakładach grudziądzkich jak: Stomil, Warma, Unia, Pomorska Odlewnia, Emaliernia czy rzeźnia. Natomiast mężczyźni, i to wielu, wspominali Grudziądz jako czas ich młodości spędzonej w wojsku, rozgadywali się o spacerach pod naszymi pięknymi Spichrzami i cmokali, przypominając sobie smaczne grudziądzkie piwo.
Zawsze opuszczając miejsce postoju, w pełni sił żegnaliśmy ich głośnym śpiewem na całą moc głośników. Nagłośnienie natomiast nieśliśmy ze sobą na plecach. Była do tego zawsze wyznaczona osoba, która niosła plecak z bateriami i przymocowany do niego głośnik. Ja niosłem go przez dwa etapy, gdyż mój zmiennik, a konkretnie mój siostrzeniec, gdzieś się zawieruszył i zapomniał o zmianie. W duchu go siarczyście pozdrowiłem, ale po kilku godzinach złość mnie opuściła i śmieliśmy się z tego zajścia.
Powoli docieraliśmy do celu. Nigdy nie zapomnę ostatniego noclegu przed Jasną Górą. We wsi niedaleko Częstochowy, na tyle blisko, by o właściwej porze wejść na Jasną Górę, widzieliśmy już klasztor. Ogarnęła nas wielka fala wzruszenia i radość, że oto już upragniony cel pielgrzymki.
Jeszcze tylko jedna ostatnia kolacja u gościnnych gospodarzy i ostatnie spanie w stodole. Mimo że byliśmy przyzwyczajeni do takich noclegów, to ostatnia noc była szczególna, nerwowa i nieprzespana. Nie ze wzruszenia a z powodu… owiec. Otóż gospodarz miał dla nas miejsce tylko w stodole z owcami. Bezpośrednio nad nimi. Boże miłosierny, jaka nas spotkała udręka. Owce beczały raz, wraz. Wierciły się, skakały, a odór od nich bijący wprost nas zatykał i jeszcze ten spad! Podłoga, na której spaliśmy, była mocno spadzista i my po tej słomie zsuwaliśmy się, obawiając się, że spadniemy wprost na te zwierzęta. Każdy jak mógł, zabezpieczał się przed zsuwaniem i jakoś to pomagało. No, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Wytrwaliśmy do rana. Chociaż nie mogliśmy się doczekać własnych łóżek, pojawił się też i żal, że oto już jutro zakończy się ta przygoda. Wspólna wędrówka Grudziądzan, przeżyte trudy i radości.
Nastał dzień 15 sierpnia, święto Wniebowstąpienia Najświętszej Marii Panny. Ostatnie śniadanie, wspólna modlitwa i ruszyliśmy na szlak. Tak po krótkim zaledwie spacerze, bo tylko około dziesięć kilometrów wkraczamy do Częstochowy i obchodzimy klasztor, by główną aleją wejść na błonia jasnogórskie. Tu przez megafony witają nas, grupę pielgrzymów z miasta Grudziądza, która wyróżniła się tym, że po pierwsze: miała najszybsze tempo marszu, po drugie: określono ją najmłodszą wiekiem (średnia wieku grupy), po trzecie: liczyła najwięcej kapłanów biorących w niej udział. O Boże! Jaka duma wtedy z nas wszystkich biła, słuchając tego powitania. Ogólna radość i łzy, że doszliśmy. Wytrwaliśmy mimo wielu przeciwności. Grudziądzanie nie zawiedli. Po powitaniu naszej grupy i wejścia pozostałych grup pielgrzymkowych odprawiona została na powietrzu wspólna msza święta. Teraz każdy już liczył na własne siły i organizował powrót do domu. Do Grudziądza.
Tak więc miałem to szczęście, że mogłem uczestniczyć w pierwszej pielgrzymce z Grudziądza na Jasną Górę. Trudy, poty i załamania okryły się mgłą, a w sercu na zawsze pozostanie radość z doświadczenia wspólnoty z braćmi i siostrami – maszerującymi Grudziądzanami i wiwatującymi mieszkańcami wiosek.
Sierpień. Miesiąc pielgrzymek. Pątnicy z całej Polski szlakami ruszają na Jasną Górę. Dla mnie, Grudziądzanina, jest to okres, w którym z nostalgią wspominam swój udział w pierwszej pieszej pielgrzymce wyruszającej z mojego miasta, która maszerowała trzydzieści sześć lat temu, w
sierpniu 1989 roku.
Po podjęciu decyzji o przyłączeniu się, udałem się do kościoła i zostałem zapisany do Grupy XIII/4 parafii Św. Ducha. Otrzymanie legitymacji uczestnictwa równało się z rozpoczęciem przygotowań do wyprawy. Nastał okres zbierania tylko niezbędnych w podróży rzeczy, takich jak konserwy, odzież i przybory toaletowe. Drugiego sierpnia po porannej mszy świętej odprawionej w kościele pod wezwaniem Świętego Mikołaja ruszyłem z grupą pielgrzymów, zabierając ze sobą dwie siostrzenice i siostrzeńca. Chociaż do przejścia mieliśmy prawie czterysta kilometrów, to pełni entuzjazmu i zapału wczesnym rankiem wyruszyliśmy wybrukowanymi ulicami, śpiewając pieśni pielgrzymkowe, niosąc proporce i, co najważniejsze, baner z ogromnymi literami ułożonymi w słowo „GRUDZIĄDZ”. Mijający nas Grudziądzanie, spieszący do pracy bądź innych zajęć, przyjaźnie machali nam, życząc szczęśliwej drogi.
„GRUDZIĄDZ” – ten napis towarzyszący nam przez całą trasę to nasza ogromna duma. Wizytówka. Ja niosłem małą chorągiewkę, również z napisem „Grudziądz”. Rozwijałem ją tylko, gdy mijaliśmy wsie i osiedla, gdyż wykonana z papieru mogła się uszkodzić. Chciałem ją donieść na Jasną Górę w stanie nienaruszonym, by nie powtórzyć losu Jaśka z jego złotym rogiem. I udało się. Chorągiewka pozostała utknięta w klombie na błoniach pod klasztorem jasnogórskim. Niech przypomina pielgrzymom, że i Grudziądz szturmuje Jasną Górę.
Atmosfera od początku była niesamowita. Wszyscy uczestnicy pielgrzymki zwracali się do siebie tylko „siostro” i „bracie”. Imion nie używaliśmy. Ekscytację odczuwałem wielką, ale miałem także wiele obaw. Czy dam radę? Czy moje nogi wytrzymają? Pogoda jednak dopisała i tak pierwszego dnia dotarliśmy szczęśliwie na pierwszy postój u miejscowego gospodarza, a po nocy spędzonej w stodole i porannej modlitwie czekał nas wymarsz w dalszą przygodę. W pobliżu Torunia złapała nas tak ogromna ulewa, że w moment przemokłem do szpiku kości. Zmieniająca się pogoda odzwierciedlała mój i innych pielgrzymów stan ducha – znak nadchodzących pierwszych wahań i załamań.
Po drugiej przespanej nocy podeszła do mnie moja siostrzenica.
– Wujek, wracam do domu. Całe stopy mam w bąblach. Nie pójdę dalej!
– Zaciśnij zęby. Powtarzaj „jestem dzielna, dam radę”. Pokonałaś już taki kawał, żal teraz zawracać.
Przebiłem igłą bąble na jej stopach, okleiłem plastrami i wtedy ruszyła dalej. Później powiedziała mi, że dzięki mojej namowie i mantrze dotarła do celu – przecież zależało jej na przejściu całej trasy w tej pielgrzymce! A trzeba wspomnieć, że to nie jedyny odosobniony przypadek. Ja także miałem swoje słabości, które w sobie dusiłem i starałem się o nich nie myśleć, chociaż różnie bywało. Były ciężkie chwile, ale atmosfera, jaką tworzyliśmy my, Grudziądzanie, zawsze otulała mnie pocieszeniem i otuchą. Nasza grupa zżyła się z sobą i wszyscy pomagali sobie
nawzajem w przezwyciężeniu trudności w wędrówce do celu.
Tak jak duże było nasze tempo marszu, tak samo wiele było modlitw i śpiewu. Największą dumą napawało nas to, że gdy zbliżaliśmy się do zabudowań wsi głośno śpiewając, dzieci biegły w głąb podwórek, wołając „Mamo! Tato! Grudziądz idzie!”. Oj, wtedy naprawdę dawaliśmy z siebie wszystko, aż do ochrypnięcia. Niech wszyscy widzą i słyszą, że to Grudziądz idzie w rytm melodii, a mieliśmy do tego powody. Wszak tego roku upadł w Polsce komunizm, co i Grudziądzanie mocno przeżywali i co dodawało nam skrzydeł. Radość nas wręcz rozsadzała. A gdybyśmy jeszcze wiedzieli, że tego roku runie także mur berliński… Ciężko sobie wyobrazić taki nadmiar emocji. Trudy, poty i znoje wędrówki zostawiałem za sobą na postojach w mijanych wioskach. Mimo że my, Grudziądzanie, polegaliśmy przede wszystkim na własnym zaopatrzeniu i nasza logistyka świetnie funkcjonowała, to również byliśmy dogłębnie wzruszeni dobroczynnością mijanej ludności. Każdego dnia w porze obiadowej zatrzymywaliśmy się w umówionym punkcie danej wsi, gdzie na łące już czekał na nas gorący posiłek składający się z zupy, mięs i pieczywa. Specjalnie dla pątników wystawiano też na skrzynkach i stolikach picie, owoce, pieczywo. To wszystko tylko dzięki życzliwości ludzi z danej wsi. Własnym wkładem i siłami starali się nas ugościć jak najlepiej, jak najobfitszym poczęstunkiem, że zawsze po posileniu się sporo jeszcze zostało. Na kwaterach przydzielanych nam do spania Panie gospodynie dodatkowo częstowały kawą zbożową i mlekiem. Jednym słowem wszędzie nas mile witano i częstowano, czym chata bogata, gość w dom bóg w dom.
Na tych postojach, mieszkańcy wsi schodzili się, zadając mnóstwo pytań. Jak długo już idziemy? Skąd jesteśmy? Z dumą odpowiadaliśmy, że z Grudziądza. Gospodarzy interesowało nasze miasto. Wielu nie wiedziało, gdzie jest umiejscowione na mapie, więc im tłumaczyliśmy; ale
i znalazła się spora grupa, która słyszała o takich zakładach grudziądzkich jak: Stomil, Warma, Unia, Pomorska Odlewnia, Emaliernia czy rzeźnia. Natomiast mężczyźni, i to wielu, wspominali Grudziądz jako czas ich młodości spędzonej w wojsku, rozgadywali się o spacerach pod naszymi
pięknymi Spichrzami i cmokali, przypominając sobie smaczne grudziądzkie piwo.
Zawsze opuszczając miejsce postoju, w pełni sił żegnaliśmy ich głośnym śpiewem na całą moc głośników. Nagłośnienie natomiast nieśliśmy ze sobą na plecach. Była do tego zawsze wyznaczona osoba, która niosła plecak z bateriami i przymocowany do niego głośnik. Ja niosłem go przez dwa etapy, gdyż mój zmiennik, a konkretnie mój siostrzeniec, gdzieś się zawieruszył i zapomniał o zmianie. W duchu go siarczyście pozdrowiłem, ale po kilku godzinach złość mnie opuściła i śmieliśmy się z tego zajścia.
Powoli docieraliśmy do celu. Nigdy nie zapomnę ostatniego noclegu przed Jasną Górą. We wsi niedaleko Częstochowy, na tyle blisko, by o właściwej porze wejść na Jasną Górę, widzieliśmy już klasztor. Ogarnęła nas wielka fala wzruszenia i radość, że oto już upragniony cel pielgrzymki.
Jeszcze tylko jedna ostatnia kolacja u gościnnych gospodarzy i ostatnie spanie w stodole. Mimo że byliśmy przyzwyczajeni do takich noclegów, to ostatnia noc była szczególna, nerwowa i nieprzespana. Nie ze wzruszenia a z powodu… owiec. Otóż gospodarz miał dla nas miejsce tylko w
stodole z owcami. Bezpośrednio nad nimi. Boże miłosierny, jaka nas spotkała udręka. Owce beczały raz, wraz. Wierciły się, skakały, a odór od nich bijący wprost nas zatykał i jeszcze ten spad! Podłoga, na której spaliśmy, była mocno spadzista i my po tej słomie zsuwaliśmy się, bawiając się, że spadniemy wprost na te zwierzęta. Każdy jak mógł, zabezpieczał się przed zsuwaniem i jakoś to pomagało. No, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Wytrwaliśmy do rana. Chociaż nie mogliśmy się doczekać własnych łóżek, pojawił się też i żal, że oto już jutro zakończy się ta przygoda. Wspólna wędrówka Grudziądzan, przeżyte trudy i radości.
Nastał dzień 15 sierpnia, święto Wniebowstąpienia Najświętszej Marii Panny. Ostatnie śniadanie, wspólna modlitwa i ruszyliśmy na szlak. Tak po krótkim zaledwie spacerze, bo tylko około dziesięć kilometrów wkraczamy do Częstochowy i obchodzimy klasztor, by główną aleją wejść na błonia jasnogórskie. Tu przez megafony witają nas, grupę pielgrzymów z miasta Grudziądza, która wyróżniła się tym, że po pierwsze: miała najszybsze tempo marszu, po drugie: określono ją najmłodszą wiekiem (średnia wieku grupy), po trzecie: liczyła najwięcej kapłanów biorących w niej udział. O Boże! Jaka duma wtedy z nas wszystkich biła, słuchając tego powitania. Ogólna radość i łzy, że doszliśmy. Wytrwaliśmy mimo wielu przeciwności. Grudziądzanie nie zawiedli. Po powitaniu naszej grupy i wejścia pozostałych grup pielgrzymkowych odprawiona została na powietrzu wspólna msza święta. Teraz każdy już liczył na własne siły i organizował powrót do domu. Do Grudziądza.
Tak więc miałem to szczęście, że mogłem uczestniczyć w pierwszej pielgrzymce z Grudziądza na Jasną Górę. Trudy, poty i załamania okryły się mgłą, a w sercu na zawsze pozostanie radość z doświadczenia wspólnoty z braćmi i siostrami – maszerującymi Grudziądzanami i wiwatującymi mieszkańcami wiosek.