Język nasz jest żywy i zmienia się w miarę upływu lat. Jedne słowa nabierają innego znaczenia, inne całkiem wypadają z powszechnego obiegu; powstają również nowe. Nawet rodzice i ich dzieci używają niektórych określeń, które przynależą wyłącznie do jednego pokolenia i tylko w nich są zrozumiałe. Do tego to samo słowo może oznaczać co innego w różnych regionach „krayu naszego oyczystego”.
Dawniej „niewiasta” oznaczało kobietę, która dopiero wkraczała do nowej rodziny (a więc narzeczoną, synową, szwagierkę), gdyż „jej się nie zna”. Natomiast „białogłowa” oznaczało zamężną kobietę. Dzisiaj „niewiasta” jest synonimem kobiety, a „białogłowa” wyszła z obiegu.
O, właśnie – kobieta. Za takie nazwanie białogłowy, kilka wieków temu, można było dostać plaskacza w twarz albo kończyło się nawet uszkodzeniem ciała wypowiadającego. Słowo miało nie tylko pejoratywne znaczenie; było obelgą, gdyż oznaczało „tą, która służy przy korycie w chlewie” („kob” oznaczało chlew, koryto). Dzisiaj zaś jest neutralne. Tak, panowie – możemy już spokojnie powiedzieć, że np. „znamy tę kobietę”, bez groźnych konsekwencji.
Oczywiście „kij ma zawsze dwa końce”. Tym drugim była zmiana znaczenia słowa w przeciwną stronę. Nasza epopeja „Pan Tadeusz” wieszcza Adasia jest obowiązkową lekturą w szkołach. Zawiera jednak dwa fragmenciki, które są ciężką „szkołą przeżycia” dla pań polonistek, kiedy na lekcji omawiają lekturę z dorastającą młodzieżą. Zacytuję jeden:
„I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.
Przeważnie słychać wtedy śmiechy, głośniejsze chłopców, cichsze dziewcząt, połączone z lekkim zażenowaniem. To dzisiaj. Natomiast 200 lat temu był to „srebrny frędzel”. Podobnie nazywane były te ozdoby przy szablach, sznurach oficerskich do galowych mundurów czy… linkach do zasłon w oknach. Żeby je odsłonić czy zasłonić trzeba było pociągnąć za… no właśnie. Ciągnęły je kobiety, ciągnęły dzierlatki beż żadnych nieprzyzwoitych myśli… ale „to już było i nie wróci więcej”.
Są też słowa powszechnie uznane za wulgarne, które człowiekowi, nawet największemu puryście językowemu, mimowolnie wyrwą się w niektórych sytuacjach. Krótkie, a jakże wymowne. Niemożliwe? Naprawdę? Pomyślmy… na przykład – czy purysta językowy, po bolesnym uderzeniu własną nogą o przeszkodę, zawoła: „Ała! Uderzyłem się w palec u nogi i teraz mnie booli!”, czy jednak zakrzyknie jednym, znanym nam słowem, które pochodzi ze starożytnej łaciny i ówcześnie oznaczało „krzywą”?
Cóż, człowiek jest tylko człowiekiem. Czasem każdemu z nas wyrwie się podobny zwrot i nie ma co rozdzierać szat nad „zdziczeniem obyczajów”. Wystarczy nie używać tych słów w normalnej rozmowie.
Współcześnie jedno i to samo słowo może mieć też inne znaczenie w różnych regionach Polski. Sam kiedyś przeżyłem bardzo nieprzyjemną sytuację z „szantrapą”. Moi rodzice pochodzili z przedwojennej Wileńszczyzny, a tam oraz, podobno, na dzisiejszym Podlasiu oznaczało ono „kobietę dzielną, zdecydowaną, niedającą sobie dmuchać w kaszę”. Określenie pozytywne, prawda?
Na jednej z grup społecznościowych pochwaliłem tym słowem znajomą, mieszkającą w południowo-zachodnim regionie naszego kraju. Zasłużyła wtedy na taki pozytyw. W odpowiedzi, jak grom, zwaliły się na mnie określenia, że jestem „taki i owaki”. „Gbur, nieużyty” – to były z tych delikatniejszych do zacytowania. Prawie zerwała za mną kontakt.
Domyśliłem się, że pewnie chodzi o dwuznaczność „szantrapy”. Pomocny „woojek Gugiel” udzielił mi szybko odpowiedzi, że w większości Polski to słowo ma kilka znaczeń, ale wszystkie mają negatywną konotację – to kobieta „kłótliwa, niesympatyczna, brzydka, niechlujna, niemoralna”. Miesiąc trwało moje wyjaśnianie znajomej, włącznie z podawaniem linków do innych, pozytywnych określeń tego słowa. Pomogło, kiedy przekazałem, iż coroczny festiwal piosenek morskich w Szczecinie nosi nazwę „Szantrapa”, a w mieście istnieje nawet lokal o takiej nazwie.
Inną odmianą są zapożyczenia z obcego języka, jako pozostałość z okresu zaborów. Popularne u nas „jo” nie było mnie znane, kiedy w dzieciństwie przeprowadziłem się z Bydgoszczy do Grudziądza. Kiedy nowo poznany kolega je wypowiedział, zapytałem „co to znaczy?”. Jak to „co to znaczy?!”. W nagrodę otrzymałem fangę w nos. Słusznie. Jak można w naszym mieście drwić z ledwie co poznanego kolegi udając, że się nie rozumie słowa „jo”. Przecież wszyscy je znają!
Jeszcze jedno mylenie znaczenia nazwy – dopiero co zakończyły się XXXIII igrzyska olimpijskie w Paryżu. Wielu używało słowa „olimpiada”, a ono oznacza nie zawody sportowe, tylko… czteroletni okres między jednymi a drugimi igrzyskami.
Na koniec ciekawostka z terenów Podlasia czy przedwojennej Wileńszczyzny, pokazująca, jak szybko potrafi zmieniać się język. Kiedyś skomentowałem to rymowaną zagadką:
„Młodego problem był taki –
czy iść po ślubie w prymaki.
Teścia kłopotał zaś problem –
czy wydać córkę przez kłodę”.
Co to znaczyło? Proszę spytać się „woojka Gugle”.
„O zmienności znaczenia słów”
Język nasz jest żywy i zmienia się w miarę upływu lat. Jedne słowa nabierają innego znaczenia, inne całkiem wypadają z powszechnego obiegu; powstają również nowe. Nawet rodzice i ich dzieci używają niektórych określeń, które przynależą wyłącznie do jednego pokolenia i tylko w nich są zrozumiałe. Do tego to samo słowo może oznaczać co innego w różnych regionach „krayu naszego oyczystego”.
Dawniej „niewiasta” oznaczało kobietę, która dopiero wkraczała do nowej rodziny (a więc narzeczoną, synową, szwagierkę), gdyż „jej się nie zna”. Natomiast „białogłowa” oznaczało zamężną kobietę. Dzisiaj „niewiasta” jest synonimem kobiety, a „białogłowa” wyszła z obiegu.
O, właśnie – kobieta. Za takie nazwanie białogłowy, kilka wieków temu, można było dostać plaskacza w twarz albo kończyło się nawet uszkodzeniem ciała wypowiadającego. Słowo miało nie tylko pejoratywne znaczenie; było obelgą, gdyż oznaczało „tą, która służy przy korycie w chlewie” („kob” oznaczało chlew, koryto). Dzisiaj zaś jest neutralne. Tak, panowie – możemy już spokojnie powiedzieć, że np. „znamy tę kobietę”, bez groźnych konsekwencji.
Oczywiście „kij ma zawsze dwa końce”. Tym drugim była zmiana znaczenia słowa w przeciwną stronę. Nasza epopeja „Pan Tadeusz” wieszcza Adasia jest obowiązkową lekturą w szkołach. Zawiera jednak dwa fragmenciki, które są ciężką „szkołą przeżycia” dla pań polonistek, kiedy na lekcji omawiają lekturę z dorastającą młodzieżą. Zacytuję jeden:
„I dotąd nosił wielki pęk kluczów za pasem,
Uwiązany na taśmie ze srebrnym kutasem.
Przeważnie słychać wtedy śmiechy, głośniejsze chłopców, cichsze dziewcząt, połączone z lekkim zażenowaniem. To dzisiaj. Natomiast 200 lat temu był to „srebrny frędzel”. Podobnie nazywane były te ozdoby przy szablach, sznurach oficerskich do galowych mundurów czy… linkach do zasłon w oknach. Żeby je odsłonić czy zasłonić trzeba było pociągnąć za… no właśnie. Ciągnęły je kobiety, ciągnęły dzierlatki beż żadnych nieprzyzwoitych myśli… ale „to już było i nie wróci więcej”.
Są też słowa powszechnie uznane za wulgarne, które człowiekowi, nawet największemu puryście językowemu, mimowolnie wyrwą się w niektórych sytuacjach. Krótkie, a jakże wymowne. Niemożliwe? Naprawdę? Pomyślmy… na przykład – czy purysta językowy, po bolesnym uderzeniu własną nogą o przeszkodę, zawoła: „Ała! Uderzyłem się w palec u nogi i teraz mnie booli!”, czy jednak zakrzyknie jednym, znanym nam słowem, które pochodzi ze starożytnej łaciny i ówcześnie oznaczało „krzywą”?
Cóż, człowiek jest tylko człowiekiem. Czasem każdemu z nas wyrwie się podobny zwrot i nie ma co rozdzierać szat nad „zdziczeniem obyczajów”. Wystarczy nie używać tych słów w normalnej rozmowie.
Współcześnie jedno i to samo słowo może mieć też inne znaczenie w różnych regionach Polski. Sam kiedyś przeżyłem bardzo nieprzyjemną sytuację z „szantrapą”. Moi rodzice pochodzili z przedwojennej Wileńszczyzny, a tam oraz, podobno, na dzisiejszym Podlasiu oznaczało ono „kobietę dzielną, zdecydowaną, niedającą sobie dmuchać w kaszę”. Określenie pozytywne, prawda?
Na jednej z grup społecznościowych pochwaliłem tym słowem znajomą, mieszkającą w południowo-zachodnim regionie naszego kraju. Zasłużyła wtedy na taki pozytyw. W odpowiedzi, jak grom, zwaliły się na mnie określenia, że jestem „taki i owaki”. „Gbur, nieużyty” – to były z tych delikatniejszych do zacytowania. Prawie zerwała za mną kontakt.
Domyśliłem się, że pewnie chodzi o dwuznaczność „szantrapy”. Pomocny „woojek Gugiel” udzielił mi szybko odpowiedzi, że w większości Polski to słowo ma kilka znaczeń, ale wszystkie mają negatywną konotację – to kobieta „kłótliwa, niesympatyczna, brzydka, niechlujna, niemoralna”. Miesiąc trwało moje wyjaśnianie znajomej, włącznie z podawaniem linków do innych, pozytywnych określeń tego słowa. Pomogło, kiedy przekazałem, iż coroczny festiwal piosenek morskich w Szczecinie nosi nazwę „Szantrapa”, a w mieście istnieje nawet lokal o takiej nazwie.
Inną odmianą są zapożyczenia z obcego języka, jako pozostałość z okresu zaborów. Popularne u nas „jo” nie było mnie znane, kiedy w dzieciństwie przeprowadziłem się z Bydgoszczy do Grudziądza. Kiedy nowo poznany kolega je wypowiedział, zapytałem „co to znaczy?”. Jak to „co to znaczy?!”. W nagrodę otrzymałem fangę w nos. Słusznie. Jak można w naszym mieście drwić z ledwie co poznanego kolegi udając, że się nie rozumie słowa „jo”. Przecież wszyscy je znają!
Jeszcze jedno mylenie znaczenia nazwy – dopiero co zakończyły się XXXIII igrzyska olimpijskie w Paryżu. Wielu używało słowa „olimpiada”, a ono oznacza nie zawody sportowe, tylko… czteroletni okres między jednymi a drugimi igrzyskami.
Na koniec ciekawostka z terenów Podlasia czy przedwojennej Wileńszczyzny, pokazująca, jak szybko potrafi zmieniać się język. Kiedyś skomentowałem to rymowaną zagadką:
„Młodego problem był taki –
czy iść po ślubie w prymaki.
Teścia kłopotał zaś problem –
czy wydać córkę przez kłodę”.
Co to znaczyło? Proszę spytać się „woojka Gugle”.